Legenda o Królu Kraku
Narodziny Kraka na polu bitwy - przybycie Jaromira
Po bitwie dolina wyglądała jak miejsce, które sam czas opuścił. Mgła snuła się między poległymi, a nad ciałami unosiły się krążące wrony i kruki, żerujące na pozostałościach walki. W tej ciszy, przerywanej tylko trzepotem skrzydeł, pojawiła się królewska drużyna Polan, prowadzona przez władcę — Król Jaromir. Przybył obejrzeć pole bitwy i zebrać tych, którzy mogli jeszcze żyć. Nikt jednak nie spodziewał się, że ocaleńcem okaże się niemowlę — ledwie narodzone.
Pod przewróconym wozem, pośród zakrwawionych tkanin, usłyszano cichy, drżący kwil. Strażnicy unieśli deski, a ich oczom ukazał się mały chłopiec, zawinięty w strzępy płaszcza. Z jego skóry biło jeszcze ciepło życia, a nad nim, jakby pilnując go od śmierci, krążyło kilka czarnych ptaków. — Panie — zawołał jeden z wojowników — tu jest dziecko! Jaromir zeskoczył z konia i spojrzał na niemowlę z niedowierzaniem. — Na takim pobojowisku… cud, że żyje — powiedział cicho. Jedna z wron przysiadła na kole wozu i zakrakała głucho. — Kruk… wrona… kraczą nad nim jak strażnicy — szepnął. — Niechaj więc nosi imię Krak.
Król zabrał dziecko do swojego grodu, Jarosławca. Gdy wrócił, żona Miłosława wyszła mu na spotkanie. — Co niesiesz, mój mężu? — zapytała. Jaromir podał jej niemowlę. — Życie, które bogowie ocalili pośród śmierci. Miłosława spojrzała na chłopca z czułością. — Niech zostanie pod naszym dachem. Serce nie pozwala inaczej.
Dwaj synowie pary królewskiej, Wojciech i Popiel, oraz córka Marzanna krążyli wokół noworodka z zaciekawieniem. — Skąd on jest? — spytał Popiel. — Z wojny, która pochłonęła wszystkich oprócz niego — odparł król. — A imię jego to Krak, bo czarne ptaki strzegły go zamiast ludzi.
W kolejnych dniach w grodzie szeptano, że dziecko ocalałe wśród kruków musi być naznaczone przez bogów. Jaromir jednak nie pozwolił, by lud tworzył opowieści, nim chłopiec dorośnie. — Jest tylko dzieckiem — mówił. — I ja uczynię z niego człowieka, nie legendę.
Tak więc Krak wychowywał się u boku królewskich dzieci. Nie znał swoich rodziców, lecz w Jaromirze znalazł opiekuna, a w Miłosławie — matczyną łagodność. Z każdym rokiem widać było, że chłopiec posiada nie tylko silne ciało, lecz i przenikliwe spojrzenie, jakby pamiętał mrok, z którego został zabrany. Strażnicy często powtarzali: — W jego oczach jest coś niezwykłego. Jakby widział więcej niż inni. Jaromir uśmiechał się wtedy tylko półgębkiem. — Może i widzi — odpowiadał. — A może bogowie po prostu dali mi syna, który odmieni przyszłość.
Nikt wtedy nie przypuszczał, że porzucone na polu śmierci niemowlę stanie się kiedyś człowiekiem, którego imię będą szeptać pokolenia — przyszłym Król Krakiem.
Krak wyrusza w nieznane, w pogoni za szczęściem
Mijały lata, a Krak dorastał w murach Jarosławca, uczony przez Jaromira sztuki wojennej i mądrego prowadzenia ludzi. Był szybki, silny i bystry, a jego przybrani bracia Wojciech i Popiel często mówili z podziwem, że nikt nie włada włócznią tak zręcznie jak on. Jednak mimo dobrobytu i miłości, jaka go otaczała, w sercu chłopca zaczęło kiełkować dziwne niepokojące pragnienie — jakby jakaś niewidzialna siła przywoływała go gdzieś daleko poza granice rodzinnego grodu.
Pewnej nocy przyśnił mu się sen tak wyraźny, że miał wrażenie, iż dotykał innego świata. Wśród gęstych mgieł ujrzał wysokie wzgórze, a pod nim szeroką rzekę o srebrzystej tafli. Na jej brzegu stała młoda, zachwycająco piękna niewiasta, odziana w jasne szaty. Wyciągnęła ku niemu ręce.
— Kraku… przybądź. Nasz lud ginie. Tylko ty możesz nas ocalić.
Gdy się zbliżył, obraz rozwiał się jak dym, lecz echo jej głosu pozostało w jego umyśle. Od tej chwili śnił o niej co noc. Niewiasta błagała, by ruszył ku miejscu, gdzie rzeka spotyka się ze wzgórzem. Widział płonące chaty, ludzi uciekających przed nieznanym zagrożeniem i słyszał cichy szept:
— Znajdź nas… zanim będzie za późno.
Z czasem Miłosława dostrzegła, że chłopak jest nieobecny myślami. — Synu, jesteś niespokojny. Co cię trapi? Krak odpowiedział: — Matko… ktoś mnie wzywa. Nie wiem kto, ale wiem, że muszę odejść. Jaromir zmarszczył brwi. — To tylko sny. Nie możesz ufać obrazom nocy. Masz tu dom, rodzinę i przyszłość. — Ojcze — powiedział Krak — jeśli zignoruję to wezwanie, nie będę sobą. Widziałem rzekę… i wzgórze. Czuję, że mam je odnaleźć.
Król długo milczał, po czym westchnął ciężko. — Jesteś już mężczyzną. Jeśli los przeznacza ci własną drogę, niech będzie. Ale wróć, gdy tylko zrozumiesz jej cel. Wojciech poklepał go po ramieniu. — Bracie, dokądkolwiek pójdziesz, pamiętaj, że nasza krew płynie w twoim sercu. Marzanna ze łzami w oczach wręczyła mu wstążkę na szczęście.
Nad ranem Krak przekroczył bramę Jarosławca, niosąc ze sobą jedynie miecz, płaszcz i echo tajemniczego snu. Wiedział jedno — musi odnaleźć rzekę, wzgórze i lud, który wzywa go o pomoc. Nie przeczuwał jeszcze, że to właśnie tam powstanie miejsce, któremu później nada imię — Kraków.
Krak przybywa nad Wisłę i odnajduję Dobrawę
Podczas jednej z wędrówek trafił na wzgórze, z którego roztaczał się widok na ogromną dolinę. Mgła unosiła się nad rzeką Wisłą, a słońce przebijało się przez chmury w taki sposób, że cała okolica wyglądała jak dar bogów. Krak poczuł wtedy coś, czego nie potrafił nazwać. Głos wewnętrzny, szept jakby pochodzący od dawno zapomnianych przodków. — To miejsce... — wyszeptał. — Tutaj kiedyś stanie coś wielkiego.
Kilka dni później dotarł do niewielkiej osady u podnóża wzgórza. Ludzie żyli tam skromnie, ale zmagali się z wiecznymi najazdami rabusiów z północy. Gdy zauważyli młodzieńca, początkowo podeszli nieufnie, lecz szybko przekonali się, że jego zamiary są pokojowe. — Czego szukasz, wędrowcze? — zapytał ich przywódca, Borzysław. — Wiedzy, miejsca dla siebie i zrozumienia — odparł Krak. — I chcę pomóc tym, którzy potrzebują pomocy.
Następne tygodnie spędził, obroniwszy osadę przed jednym z napadów. Choć nie był jeszcze pełnoletni, walczył z odwagą, której nie powstydziłby się żaden doświadczony wojownik. Gdy odpierał atak bandy rabusiów z klanu Nordrunów, jego głos rozbrzmiewał ponad bitewnym chaosem: — Stańcie przy mnie! Razem damy radę! A mieszkańcy, zainspirowani jego pewnością siebie, ruszyli naprzód, odpędzając napastników.
Po zwycięstwie ludzie zgromadzili się wokół niego i zaczęli szeptać między sobą. — Ten młodzian ma w sobie ducha, jakiego dawno nie widzieliśmy — mówiła starszyzna. — Może to właśnie on poprowadzi nas ku nowemu początkowi? Krak słuchał tych słów z szacunkiem, ale nie pychą. — Nie jestem jeszcze wodzem — odparł. — Ale jeśli uznacie, że mogę wam pomóc, zostanę.
Z czasem osada zaczęła rosnąć, przyciągając ludzi z sąsiednich ziem. Krak wyznaczał ścieżki, budował pierwsze umocnienia, szkolił młodych wojowników i tworzył miejsce, gdzie każdy — niezależnie od pochodzenia — mógł zaznać spokoju. Wzgórze, na które natrafił w dniu objawienia, stało się centrum rozwijającej się osady. — Tutaj powstanie wielkie miasto — powiedział pewnego wieczoru do Borzysława. — Miasto, które przetrwa pokolenia. Starszy wojownik roześmiał się serdecznie. — A wtedy powiedzą, że prawdą jest przysłowie: „Nie od razu Kraków zbudowano”. Krak uniósł brew. — A może będą mówić, że właśnie tu wszystko się zaczęło.
I tak powoli, cegła po cegle, palisada po palisadzie, rodziło się miejsce, które później miało nosić imię swojego twórcy — Krakowa. Ludzie pracowali dniami i nocami, a młody wódz pomagał im, czy to nosząc belki, czy opracowując plan ulic i placów. Osada rosła, a wieść o niej rozchodziła się po całej krainie niczym echo w górskich jaskiniach.
Krak dojrzewał wraz ze swoim dziełem. Uczył się odpowiedzialności, kompromisu, sztuki kierowania ludźmi. Budował nie tylko miasto, ale i wspólnotę, w której każdy czuł się ważny. W sercach mieszkańców rósł szacunek dla młodego twórcy i wielu zaczęło szeptać, że być może nadszedł czas, by obrać go na wodza całego plemienia.
Lecz sam Krak wiedział, że to dopiero początek. Przyszłość miała przynieść mu wyzwania, o których jeszcze nawet nie śnił — wyzwania, które wystawią na próbę zarówno jego siłę, jak i dobroć.
Król Krak wyrusza na wojnę
Choć miasto Kraka rosło, a jego sława rozchodziła się po całej krainie, czasy nie należały do spokojnych. Ziemie na południu nieustannie pustoszyły bandy najemników, a od wschodu nadciągały rody żądne władzy i bogactw. Mieszkańcy młodego grodu wiedzieli, że prędzej czy później ktoś zechce podważyć autorytet ich przywódcy. Lecz sam Krak nie drżał przed tym, co miało nadejść. Jak mawiał jego dawny nauczyciel Żelisław, „prawdziwy wódz nie szuka walki, ale gdy walka przychodzi, musi stanąć na jej drodze”.
Zanim jednak doszło do wielkich bitew, Krak musiał nauczyć się, czym jest rządzenie ludźmi. Zbierał wokół siebie panów dawnej krainy — wodzów mniejszych rodów, którzy szukali sojuszu. Wśród nich był potężny Witosz, słynący z nieugiętego charakteru, oraz Mirgoń, wojownik cichy, ale bystry niczym orzeł. Obaj szybko dostrzegli w młodym władcy coś więcej niż zwykłą ambicję.
Pewnego dnia zwołano wielką naradę w długiej drewnianej hali, gdzie dym z ognisk unosił się pod sufit niczym lekki welon. Panowie zgromadzili się przy długim stole, a Krak zasiadł na jego szczycie. Witosz odezwał się pierwszy, uderzając pięścią w blat: — Z północy nadciągają woje Burwinów. Plądrują osady, porywają ludzi, a ich wódz, Gormęt, przysiągł, że nie spocznie, póki nie ujarzmi naszej ziemi. Mirgoń dodał: — Jeśli nie ruszymy przeciw nim, sami przyjdą pod nasze bramy. Wtedy Krak wstał i spojrzał na wszystkich zebranych.
— Walka będzie trudna, ale sprawiedliwa. Jednak pamiętajcie — „Zgoda buduje, niezgoda rujnuje”. Jeśli mamy zwyciężyć, musimy być jednością. Witosz zmrużył oczy. — Młody jesteś, Kraku, ale mówisz jak wódz, który przeżył sto bitew. — Bo nie o liczbę bitew chodzi, lecz o troskę o tych, których prowadzimy — odpowiedział Krak.
Następnego ranka rozpoczęły się przygotowania do obrony. Mieszkańcy Krakowa — bo tak już wtedy nazywano gród — wspólnie budowali nowe palisady, wzmacniali bramy i kopali fosy. Kobiety przynosiły wodę i pożywienie, starcy opowiadali młodym o taktyce dawnych bitew, a na placu ćwiczebnym rozbrzmiewały odgłosy uderzeń drewnianych mieczy.
Krak nie stał z boku. Szedł wzdłuż murów, rozmawiał z wojownikami, pomagał w dźwiganiu belek, a nawet własnoręcznie ostrzył włócznie. — Wodzu, nie powinieneś robić tego sam — zauważył pewnego razu młody wojownik Stroimir. — Wódz musi wiedzieć, jak trudzą się jego ludzie — odparł Krak. — Tylko wtedy ma prawo ich prowadzić.
Wkrótce nadszedł dzień wielkiej bitwy. Zwiadowcy donieśli, że woje Burwinów zbliżają się niczym ciemna fala. Ich tarcze błyszczały w słońcu, a chorągwie trzepotały złowieszczo. Mieszkańcy grodu zebrali się na murach, w napięciu oczekując pierwszego uderzenia. Gormęt, wysoki niczym dąb wojownik o oczach zimnych jak stal, wyszedł naprzód. — Oddajcie mi gród — zawołał — a oszczędzę wasze życie! Krak odpowiedział mu z murów: — To jest ziemia ludzi wolnych. Odejdź, jeśli cenisz życie swoje i swoich ludzi.
— W takim razie niech przemoc rozstrzygnie — zawył Gormęt i dał znak do ataku.
Huknęły bębny, strzały zaszumiały w powietrzu, a ziemia zadrżała od biegu wojowników. Krak poprowadził pierwszą linię obrony. Stawał naprzeciw jednego wroga za drugim, odparowując ich ciosy z niezwykłą zwinnością. Lecz gdy bitwa trwała już długo, zauważył, że brama południowa zaczyna pękać pod naporem. — Stroimirze! — zawołał. — Idź tam i utrzymaj ją, choćby miała spaść ci na głowę! — Tak jest, wodzu! — odpowiedział młodzieniec i pobiegł z grupą wojowników.
Tymczasem sam Krak rzucił się naprzód, kierując się prosto ku Gormętowi. Ich spojrzenia spotkały się, a wódz Burwinów warknął pogardliwie: — Ty jesteś tym młokosem, o którym mówią? — A ty tym, który uważa, że siła daje prawo do panowania nad innymi — odparł Krak. — Zobaczymy, czy nadal będziesz tak mówił, gdy upadniesz do moich stóp!
Starli się ze sobą z potężnym impetem. Gormęt był silniejszy, ale Krak przewyższał go szybkością i sposobem myślenia. W jednym momencie odskoczył w bok, zbił miecz wroga i uderzył go w ramię, zmuszając tyrana do cofnięcia się. — To koniec twojej przemocy — powiedział Krak. Gormęt zawył, ale nim zdążył ponownie zaatakować, jego ludzie zaczęli uciekać — widząc, że brama południowa oparła się szturmowi, a ich wódz słabnie.
Bitwa była wygrana. Mieszkańcy Krakowa wiwatowali, otaczając swego przywódcę. — Wodzu, to dzięki tobie! — wołali. Krak jednak tylko pokręcił głową. — Dzięki naszej zgodzie — powiedział. — Bo zgoda daje siłę nawet mniejszym armii.
Od tego dnia wielu panów dawnych ziem przysięgło mu wierność. Widzieli w nim nie tylko wojownika, ale prawdziwego przywódcę — takiego, który walczy nie dla chwały, lecz dla dobra ludu. A Król Krak, choć jeszcze nie nosił tego tytułu, powoli zdobywał serca wszystkich, którzy szukali sprawiedliwości i ochrony.
Nad krainą jednak wciąż wisiały cienie przyszłych wydarzeń, a wielkie wyzwania dopiero miały nadejść.
Król Krak, Dobrawa, Krak Młodszy, Lech i Wanda
Choć bitwy, narady i obowiązki wodza pochłaniały wiele czasu, serce Kraka nigdy nie zamknęło się na to, co najważniejsze dla człowieka — rodzinę. Gdy gród stawał się coraz silniejszy, a ludzie żyli w większym spokoju, pojawiła się nadzieja na nowe życie i ciągłość rodu. Wówczas u boku Kraka zamieszkała piękna i łagodna Dobrawa, kobieta znana z mądrości i umiejętności leczenia ran nie tylko ciała, ale i duszy. Gdy tylko spojrzała na wodza, wiedziała, że jego przyszłość będzie trudna, lecz wielka — a on zrozumiał, że przy niej nigdy nie zabraknie mu ciepła.
Pierwszym z ich dzieci był syn, któremu nadano imię Krak — z nadzieją, że odziedziczy siłę i mądrość ojca. Chłopiec rósł szybko, a jego duch był gwałtowny jak wiosenne burze. Z natury porywczy, pragnął dowieść wszystkim, że jest godzien spuścizny rodu. Mieszkańcy grodu mówili o nim często: — To ten, co nigdy nie ustąpi, choćby cały świat mu się sprzeciwił. Krak patrzył na syna z dumą i niepokojem zarazem. Wiedział, że wielka siła ducha, jeśli nie zostanie okiełznana, może obrócić się przeciwko temu, kto ją nosi.
Drugim synem był Lech — zupełne przeciwieństwo brata. Spokojny, opanowany, skory do rozmowy i refleksji. Jego oczy lśniły inteligencją, a uśmiech potrafił rozproszyć gniew każdego wojownika. Żaganna mawiała o nim: — W tym chłopcu mieszka łagodność, która potrafi ugasić największy ogień. Krak widział w nim przyszłego doradcę, mędrca, a może i następcę. — Pamiętaj — mówił do syna — siła jest ważna, ale mądrość prowadzi ją na właściwą drogę. Lech jedynie skinął głową, bo miał zwyczaj więcej słuchać niż mówić.
Najmłodsza w rodzinie była córka — Wanda. Jej narodziny przyniosły do grodu nieopisaną radość. Od pierwszych dni wszyscy czuli, że dziewczynka jest inna — jakby nosiła w sobie światło, którego nie sposób zgasić. Jej spojrzenie było łagodne, a zarazem przenikliwe, a głos delikatny, lecz pełen stanowczości. Nim jeszcze skończyła pięć zim, ludzie szeptali, że ma w sobie dar rozumienia serc. Żaganna trzymała córkę na ramionach i mówiła: — To będzie ta, która przyniesie światu dobro. Krak często brał małą Wandę na ręce i spacerował z nią po murach grodu, pokazując jej rzekę Wisłę, wzgórza i pracujących ludzi. — Patrz, córko — mawiał — to jest ziemia, którą kiedyś będziesz kochać tak jak ja.
Choć bracia różnili się od siebie, obaj kochali Wandę bezgranicznie. Była dla nich jak promień słońca, który rozświetla największy mrok. Często spierali się o to, który z nich ma prawo prowadzić ją na spacery lub opowiadać jej wieczorne historie. — To ja dziś opowiem o duchach gór! — krzyczał Krak. — A ja o bohaterach i dawnych królach — odpowiadał spokojnie Lech. Mała Wanda śmiała się lekko, a jej głos mieszał się z wieczornym wiatrem. — Chcę słuchać was obu — mówiła, a spór kończył się natychmiast.
Lecz mimo tej rodzinnej harmonii, w sercu Kraka zaczęły kiełkować obawy. Zauważył bowiem, że wraz ze wzrostem synów rośnie też rywalizacja między nimi. Krak, starszy, coraz częściej patrzył na brata z niechęcią, szczególnie gdy widział, jak mieszkańcy proszą Lecha o radę albo chwalą jego rozwagę. Pewnej nocy, gdy gród pogrążony był w ciszy, Krak zawołał synów do siebie.
— Musicie pamiętać — zaczął — że jesteście braćmi. Macie różne charaktery, ale to wasza siła. Kiedyś, gdy mnie zabraknie, chciałbym, abyście byli dla siebie podporą, nie ciężarem. Krak zmrużył oczy. — Ojcze, chcę tylko dowieść, że jestem godzien twojego imienia. — Tego dowodzi się sercem, nie gniewem — odparł Krak. Lech zaś rzekł cicho: — Ojcze, będę zawsze wspierał brata, jeśli on zrobi to samo.
Krak popatrzył na nich długo. — Miłość do rodziny i ziemi jest największą bronią wodza. Nie pozwólcie, by zazdrość zatruła wasze serca. Synowie skłonili głowy, lecz w oczach starszego z nich błysnęło coś, co zaniepokoiło Kraka — iskra niecierpliwości, ambicji, którą trudno było poskromić.
W kolejnych latach dzieci dorastały, a z nimi dorastało też miasto. Krak coraz częściej myślał o przyszłości rodu. Mieszkańcy mówili, że żaden wódz nie miał tak pięknej córki ani tak zdolnych synów. Wanda stała się ulubienicą ludu — pomagała w leczeniu chorych u boku matki, wspierała starszych i pomagała dzieciom w nauce. — W niej jest dobroć, która przynosi pokój — mawiali ludzie.
Lech natomiast zdobywał uznanie za mądrość, a Krak za odwagę. Każdy z nich mógłby stać się godnym następcą ojca. Jednak Krak wiedział, że władza dzieli, jeśli nie jest niesiona przez serce gotowe do poświęceń.
Choć rodzina trwała w miłości, cień rywalizacji stawał się coraz wyraźniejszy. A przyszłość miała przynieść wydarzenia, które wystawią tę rodzinę na próbę, jakiej żaden z nich nie przewidział — próbę, której konsekwencje miały odmienić losy całej krainy.
Opowieść Króla Kraka o Smoku Wawelskim
Kiedy patrzę wstecz na tamte dni, czuję, jak serce ściska mi się niczym w żelaznych okowach. Byłem już wówczas nie tylko wodzem, ale ojcem, którego radości mieszały się ze strachem o przyszłość dzieci i przyszłość mojego grodu. Król Krak — tak mnie wtedy tytułowano — a jednak w głębi duszy wciąż byłem tym samym człowiekiem, który wiele lat temu znalazł swoje przeznaczenie na wzgórzu nad Wisłą. Nie wiedziałem jednak, że największe wyzwanie mojego życia nie nadejdzie od ludzi, lecz od potwora, o którym wcześniej tylko szeptano w ponurych legendach.
Zaczęło się niewinnie — od zniknięcia kilku bydła ze wsi podgrodzia. Mieszkańcy myśleli, że to zwykłe wilki, może wataha, która zbliżyła się zanadto do ludzi. Lecz z czasem zniknięcia stały się brutalniejsze. Zwierzęta znajdowano porozszarpywane, a nocami ludzie słyszeli ryk, który mroził krew w żyłach. Jednej nocy, gdy czuwałem na murach, strażnik podszedł do mnie drżąc:
— Wodzu… coś wielkiego kryje się w jaskiniach pod wzgórzem. To nie jest stworzenie, które znamy. Spojrzałem w dół doliny, gdzie wiatr niósł echo ryku. — Pokaż mi to miejsce — powiedziałem. — Panie, to niebezpieczne… — Jestem tym, który ma bronić tego grodu. Poprowadź mnie.
Tego wieczoru po raz pierwszy zobaczyłem ślady potwora. Głębokie, wbijane w ziemię jakby przez olbrzymie pazury, a zapach siarki unosił się w powietrzu jeszcze długo po zachodzie słońca. Wtedy pojąłem, że muszę działać. Nazajutrz zwołałem radę.
Witosz, Mirgoń i inni panowie usiedli przy mnie, ale na radzie obecni byli także moi synowie. Krak — pełen pychy, żądny chwały — i Lech, który patrzył na mnie z niepokojem. — Ojcze — rzekł Krak — pozwól mi ruszyć na potwora. Pokażę całej krainie, że jestem godzien twojego imienia! Lech zaprotestował: — Bracie, to stworzenie jest nieludzkie. Musimy działać z rozwagą, nie z porywczością. Wtedy odwrócili się ku mnie.
Spojrzałem na obu i rzekłem: — To nie czas na rywalizację. Naszym wrogiem nie jest człowiek, lecz bestia. Krak uniósł głowę: — Tym bardziej muszę udowodnić, że zasługuję na tron po tobie. — Nie rozumiesz — odparłem. — To nie jest próba siły. To jest próba serca. Lech skinął lekko, a w jego oczach dostrzegłem pokorę, która zawsze była mu bliska.
Niestety, los chciał inaczej. Pewnej nocy, gdy cienie były dłuższe niż zwykle, a księżyc ukrył się za chmurami, moi synowie wymknęli się z grodu. Rano przyszedł do mnie strażnik:
— Wodzu… ich nie ma. Poczułem chłód. — Kto „ich”? — Obu, panie… Krak zabrał broń i młodszy ruszył za nim.
Serce zabiło mi ciężko. Wiedziałem, że jeśli zmierzą się z potworem, mogą nie wrócić. Posłałem ludzi na ich poszukiwania, a sam modliłem się, by wrócili cali. Ale wieczorem przynieśli mi wieść, której bałem się najbardziej.
Lech nie żył.
Ciało znaleziono niedaleko jamy potwora. Na jego twarzy był wyraz spokoju, jakby nie bał się śmierci. Upadł, próbując bronić brata — próbując ocalić go przed własną brawurą. Gdy zobaczyłem ciało syna, kolana ugięły się pode mną. Żaganna wtuliła w niego twarz, a jej płacz przeszył mnie na wskroś. — Ojcze… — wyszeptała Wanda, stojąc obok mnie. — Dlaczego bogowie pozwalają, by dobro ginęło? Nie potrafiłem odpowiedzieć. Wtedy w sercu zabrzmiały słowa, jakie usłyszałem wiele lat wcześniej: „Nadzieja matką mądrych”. Ale tamtej nocy nadzieja była dla mnie ciężka jak kamień.
Gdy zapytałem Kraka o to, co się wydarzyło, spuścił głowę. — Chciałem zabić smoka. Chciałem… zasłużyć na to, kim jesteś. — A zabiłeś własnego brata — odpowiedziałem cicho. — Nie potwora. Milczał. — Odejdź z tego grodu, synu. Serce moje krwawi, ale rozłam, który wnosisz, jest większy niż ból. Krak uniósł na mnie oczy pełne gniewu i żalu. — Wygnasz mnie? — Nie wygnam — odparłem. — Ale sam odejdź, zanim lud zwróci się przeciw tobie. I odszedł, nie żegnając się z nikim.
Po stracie syna i odejściu drugiego nie miałem siły. Czułem, jak choćby wszystkie moje lata spadły na mnie jednocześnie. A smok wciąż żył. Wciąż zagrażał miastu. Czułem, że lud oczekuje ode mnie rozwiązania, ale ja… ja nie wiedziałem, jak je znaleźć.
Wtedy przyszedł do mnie on — młody szewczyk Skuba. Nie wojownik, nie rycerz, nie pan żadnego rodu. Zwykły chłopak z warsztatu pod murami. Z początku straż chciała go odesłać, ale poprosił, by go wpuścić. — Panie — powiedział, wchodząc przed moje oblicze — wiem, że nie jestem kimś wielkim. Ale przyszedłem, bo wierzę, że mogę pomóc. Patrzyłem na niego zmęczonym wzrokiem. — Czymże ty chcesz pokonać smoka, chłopcze? — Nie siłą, panie — odrzekł. — Sprytem. Uniósłem brwi. — Mów. Skuba spojrzał prosto w moje oczy, bez cienia lęku. — Trucizną, panie. Podstępem. Tym, czego smok nie przewidzi. W jego głosie było coś, co przypomniało mi siebie sprzed lat — odwaga, której nie daje siła, lecz mądrość.
Wtedy po raz pierwszy od wielu dni poczułem, że cień ciemności ustępuje. Że może jeszcze nie wszystko stracone. Że nadzieja wciąż żyje, choć kryje się w najmniej spodziewanych miejscach. — Dobrze — rzekłem. — Zrób to, co planujesz. Jeśli los zechce, twoje imię będzie wspominane przez pokolenia. Skuba skłonił się głęboko. — Nie dla chwały to robię, panie. Dla ludzi. I dla ciebie.
I tak zaczęła się ostatnia i najważniejsza walka mojego życia — nie przeciwko ludziom, lecz przeciwko smoczej grozie. Walka, w której moimi sprzymierzeńcami były już nie miecze, ale odwaga i spryt tych, których nigdy nie podejrzewałbym o bohaterstwo.
Śmierć Króla Kraka i święto Rękawki
Wraz z upadkiem smoka i rozgłosem o zwycięstwie, w kraju nastał czas spokoju, jakiego nie pamiętano od pokoleń. Ludzie odbudowywali domy, pola znów zaczęły rodzić plony, a nad rzeką Wisłą pojawiały się nowe warsztaty i targowiska. Jednak w sercu grodu dojrzewała nieuchronna prawda — Król Krak, twórca miasta, bohater całej krainy, słabł z każdym mijającym miesiącem.
Jego żona, mądra i łagodna Dobrawa, czuwała przy nim każdego dnia. Często siadała obok na niskiej ławie, trzymając jego dłoń i rozmawiając z nim o dawnych czasach, o zwycięstwach i troskach, które wspólnie dzielili. To ona pierwsza spostrzegła zmianę — spojrzenie wodza coraz częściej uciekało ku przeszłości, a nie ku przyszłości. — Zmęczyłeś się, mój mężu — szeptała. — Czas, który kroczył z tobą przez te wszystkie lata, prosi cię teraz o odpoczynek. Krak nie odpowiadał, lecz uśmiechał się łagodnie, jakby przyjmował te słowa z wdzięcznością.
Największą podporą w ostatnich latach stawała się jego córka, Wanda, której serce rozjaśniało każdy mrok. Po śmierci brata Lecha i odejściu starszego Kraka, to ona przejęła część obowiązków ojca — pomagała w sądach, doradzała mieszkańcom, a nawet nadzorowała pracę rzemieślników. Lud widział w niej odbicie ojca, ale i coś więcej: delikatność połączoną z nieugiętą wolą. Była przy nim zawsze, gotowa wesprzeć go słowem i obecnością.
To właśnie w tych trudnych latach zakwitła jej miłość do skromnego, lecz odważnego szewczyka Skuby — młodzieńca, który ocalił gród przed smokiem podstępem, a nie mieczem. Wielu mówiło, że gdyby nie jego spryt, Król Krak nie poznałby już spokojnej starości. Pewnego popołudnia Wanda przyprowadziła go do komnaty ojca. — Ojcze — powiedziała — to człowiek, który nie tylko ocalił nasze miasto, ale i moje serce. Skuba uklęknął przed królem. — Panie, jeśli pozwolisz, pragnę być u boku twojej córki, jak długo starczy mi życia. Król Krak patrzył na nich długo, po czym rzekł zmęczonym, lecz ciepłym głosem: — Kto ocalił mój lud, ten zasłużył na wszystko, co mam najcenniejszego. Powstań, synu.
Ich związek został pobłogosławiony, a wkrótce potem na świat przyszła ich córka — Żaganna. Dziewczynka od pierwszych miesięcy przyciągała spojrzenia wszystkich mieszkańców grodu, a jej śmiech przypominał dźwięk srebrnego dzwonka. Gdy Dobrawa trzymała wnuczkę na rękach, wyglądała jak strażniczka nowego pokolenia, a Wanda jak młoda matka, w której sercu dojrzewała przyszła mądrość. Nawet osłabiony Król Krak potrafił rozpromienić się na widok małej Żaganny. — Ona będzie naszą nadzieją — mówił. — I mostem między tym, co było, a tym, co dopiero nadejdzie.
Lecz z każdym tygodniem siły króla gasły. Coraz trudniej było mu wstawać, wchodzić na wały grodu czy przemawiać do ludu. Panowie radzili, by przekazywał obowiązki innym, lecz Krak zawsze odpowiadał: — Jeszcze nie teraz. Chcę widzieć, jak kwitnie pokój, zanim odejdę.
Gdy jednak nadeszła wiosna, a nad Wisłą pojawiły się pierwsze jaskółki, stało się jasne, że nadchodzi końcowa pora. Wanda i Dobrawa czuwały u jego boku dniem i nocą. Skuba pilnował, by władcy niczego nie brakowało, a mała Żaganna często siedziała przy jego łożu, trzymając go za palec swoją drobną dłonią. Król uśmiechał się wtedy najczęściej.
Pewnego dnia zwołał bliskich. — Posłuchajcie mnie — powiedział cicho. — Gdy odejdę, chcę, aby lud połączył się w geście pamięci. Niech każdy przyniesie garść ziemi i usypie ją na wzgórzu. Ziemia z ich domów, pól, miejsc, gdzie walczyłem i gdzie odpoczywałem — wszystko to będzie symbolem jedności. Wanda pochyliła głowę. — Spełnimy twoją wolę, ojcze. Skuba dodał: — Twój lud uczci cię tak, jak nikt przed nim.
Król Krak odszedł spokojnie tej samej nocy, gdy księżyc wisiał wysoko nad grodem, a wody Wisły odbijały jego bladą poświatę. W komnacie panowała pełna szacunku cisza. Dobrawa trzymała dłoń męża do ostatniej chwili, Wanda modliła się szeptem, a mała Żaganna spała w ramionach ojca, nie wiedząc jeszcze, że straciła dziadka.
Następnego dnia całe miasto zebrało się na wzgórzu, by wypełnić wolę króla. Ludzie nadchodzili ze wszystkich stron: starcy o siwych brodach, młode kobiety niosące dzieci, wojownicy, rzemieślnicy, pasterze. Każdy trzymał w dłoniach garść ziemi. Ziemię usypywano w jednym miejscu, aż powstał ogromny kopiec. Nadano mu nazwę Rękawka — bo ziemię przynoszono w rękach i w rękawach, a każdy ziarnisty okruch był symbolem więzi między wodzem a ludem.
Na szczyt wzniesienia jako pierwsi weszli Wanda, Skuba i mała Żaganna. Wanda spojrzała na lud u stóp wzgórza i szepnęła: — Ojcze, twoje dzieło przetrwa. Skuba ujął jej dłoń. — A twoja siła poprowadzi nas dalej. Żaganna rozglądała się ciekawie, jakby czuła, że to miejsce stanie się dla niej kiedyś ważne.
Tak zakończyło się życie Król Kraka, lecz jego duch pozostał w każdym kamieniu grodu, w każdej ścieżce, w oczach córki i wnuczki. Rękawka stała się tradycją przekazywaną z pokolenia na pokolenia — świętem nie śmierci, lecz pamięci, wdzięczności i jedności.