Złoczeń - król węży
Dawne to były czasy, złowieszcze i niepewne, kiedy serca ludzi drżały na dźwięk najmniejszego szelestu w trawie. Po całej Jurze Krakowsko-Częstochowskiej krążyły przerażające wieści, że należy unikać Kroczyc — niewielkiej, lecz owianej grozą osady. Powiadano, że miejsce to otaczało mrowie żmij i węży, jakby sama ziemia była ich gniazdem. Biada temu, kto choć o krok z trasy zboczył, chcąc na skróty dotrzeć z Krakowa do Częstochowy. Droga prowadząca przez te okolice była jak próba odwagi, a odwaga ta niejednego kosztowała życie.
Kroczyce leżały na uboczu, pośród lasów, wapiennych skał i wilgotnych łąk. Natura sprzyjała tam rozwojowi gadów, które zdawały się panować nad całą okolicą. Latem, gdy słońce przygrzewało najmocniej, żmije wychodziły z ukrycia, oplatały kamienie, przecinały ścieżki i układały się w trawie niczym żywe cienie. Zimą znikały jak duchy, ale nikt nie miał wątpliwości, że ich władza trwa nieprzerwanie.
Ludzie próbowali z tym żyć, lecz z czasem zaraza zaczęła siać coraz większe spustoszenie. Ginęło bydło. Krowy, owce i kozy padały z przerażającą regularnością — nie z choroby, lecz od jadu żmij. To, co przetrwało ukąszenia, i tak nie nadawało się do spożycia, bo trucizna rozchodziła się po mięsie jak śmiercionośny ogień. Mieszkańcy Kroczyc tracili nie tylko żywicielki, ale też nadzieję na przetrwanie. Wieś staczała się ku nędzy i rozpaczy.
Próbowano walczyć. Ognie rozpalano nocami, wznoszono barykady z chrustu, wykopywano rowy i jamy, aby odgradzać się od gadów, ale wszystko na nic. Żmije wracały, jakby ktoś je przywoływał, ktoś silniejszy niż ludzie, ktoś, kto panował nad nimi niewidzialną ręką. Wśród mieszkańców zaczęły krążyć pogłoski, że w okolicy żyje ich władca — pradawny Żmij, potężna istota, której nie wolno drażnić. Ludzie szeptali o nim po kątach, nie wypowiadając imienia na głos, aby nie sprowadzić nieszczęścia.
Jednak pewnego dnia, gdy słońce stało wysoko nad horyzontem, do wsi przybył nieznajomy. Zwyczajny z pozoru mężczyzna, odziany w podróżny płaszcz i buty tak zniszczone, jakby przemierzył nimi pół świata. Najdziwniejsze w jego przybyciu było jednak to, że żmije nie uczyniły mu żadnej krzywdy. Ludzie, którzy obserwowali go z okien gospod i z progów chat, byli zdumieni. Żmije, które zwykle rzucały się na każdego człowieka jak wściekłe, przed nim uciekały. Sunęły w bok, ginęły w trawie, jakby strach przed tą jedną osobą miał w sobie więcej mocy niż całe męskie siły wioski.
Jedni mieszkańcy szeptali, że żmije były najedzone i dlatego nie zwracały na niego uwagi. Inni – że szedł jak czarownik, ktoś, kto ma moc większą niż zwykli ludzie. Wędrowiec jednak zdawał się nie zważać na ciekawskie spojrzenia. wszedł do gospody, zjadł skromny posiłek, napił się wody ze studni i bez słowa ruszył dalej.
Przechodził przez łąki, a żmije, które napotykał, natychmiast uchodziły mu z drogi. Jakby znały go od dawna. Jakby wiedziały, że choć wygląda jak człowiek, człowiekiem być nie musi.
Po jakimś czasie dotarł do miejsca, gdzie trawa kończyła się nagle, jak ucięta nożem. Tam rozciągał się jałowy teren — suchy, twardy, naznaczony licznymi zapadnięciami i śladami świeżo kopanej ziemi. Wyglądał jak cmentarzysko. Ziemia była tam szara i popękana, a nad nią unosił się zapach rozkładu.
Wędrowiec zauważył pochylonego mężczyznę, który z wysiłkiem kopał dół. Obok leżało ogromne, nieruchome cielsko martwej krowy. Była to kolejna ofiara żmij.
– Powiedz mi, wieśniaku – zagadnął przybysz, stając u brzegu wykopu. – Co z tą krową się stało, że trzeba ją zakopać?
Chłop, słysząc obcy głos, oparł się o szpadel i otarł pot z czoła.
– Panie, od lata te tereny zamieszkują żmije. W południe czasem ich nie ma, wtedy można bydło wypuścić. Ale jak człowiek choć chwilę się zagapi, to żmije to wykorzystają – odpowiedział ciężko. – Cały ten obszar jest przekopany. Pod ziemią leżą martwe zwierzęta. A tam, bliżej wsi… ludzie.
Wędrowiec zmrużył oczy.
– Czy wśród żmij jest wąż, który potrafi gwizdać? – zapytał z nagłym napięciem i… strachem w głosie.
Chłop prychnął.
– W życiu nie słyszałem gwizdu żadnego gada. Żmije syczą, to wiadomo, ale gwizdać? Nigdy.
Niewyjaśniony uśmiech przemknął po twarzy wędrowca — dziwny, trudny do zinterpretowania.
– To ja wam zażegnam te żmije – rzekł nagle. – Wykop dół trzy razy większy niż zwykle i ognie wokół rozpal. Wieczorem się zjawię i uratuję waszą wioskę.
Chłop aż otworzył usta.
– Naprawdę, panie? – zapytał niepewnie.
– Rób, co mówię.
Nadzieja, która od dawna nie gościła w sercach mieszkańców, zapłonęła na nowo. Chłop, rozweselony i pełen energii, zabrał się do pracy z zapałem. Kopał dół przez długie godziny, aż pot lał się po plecach, a ręce drętwiały, ale nie przestawał, bo wierzył, że los wioski może się odmienić.
Wieczorem wokół wykopu zgromadzili się mężczyźni z całej wioski. Trzymali pochodnie, widły, siekiery — wszystko, co mogło im dać poczucie bezpieczeństwa. Wszyscy czekali. Czas mijał. Jedna godzina, potem druga, potem trzecia. Gdy zaczęli tracić nadzieję i chcieli już wracać do domów, z lasu wyłoniła się sylwetka.
Wędrowiec wracał, niosąc w dłoniach długą, drewnianą kładkę. Przystawił ją do krawędzi wykopu i zszedł na sam jego środek. Uniósł ręce ku niebu, a jego głos rozbrzmiał słowami zaklęć — niskimi, przepastnymi, przypominającymi starożytnym język, którego nikt z chłopów nie rozumiał.
I wtedy stało się coś, co odebrało ludziom mowę. Żmije zaczęły pełznąć w stronę wykopu z każdej strony. Z trawy, z krzewów, z rozpadlin w ziemi. Wypełniały dół coraz gęściej, wijąc się jak rozszalała fala życia. „To czarownik” — szeptali mężczyźni, trzymając widły coraz mocniej.
Nagle z oddali rozległ się gwizd. Przenikliwy, nieludzki, rozdzierający wieczorną ciszę. Żmije w dole zaczęły wić się niespokojnie, jakby czyjeś wołanie poruszyło je od środka.
Gwizd stawał się coraz silniejszy.
Aż w końcu z lasu wyłoniła się ogromna żmija. Wiła się powoli, majestatycznie, jak królowa gadów. Jej łuski połyskiwały złotem i zielenią.
– Aj! To Żmij Złoczyń! – krzyknął przybysz. – Moja śmierć idzie!
Zanim ktokolwiek zdążył zareagować, wszystkie żmije znajdujące się w dole podniosły głowy i z sykiem rzuciły się na wędrowca. Atak był błyskawiczny, nie do powstrzymania. Mężczyzna zdążył jedynie krzyknąć, zanim zniknął pod wijącą się masą gadów.
Chłopi w przerażeniu uciekli do wioski. Został tylko ten, który zakopywał krowę — sparaliżowany strachem, lecz zbyt oszołomiony, by poruszyć choć palcem.
Żmij Złoczyń podpełzł do krawędzi wykopu, wydając ostatni gwizd, który przebił wieczorne powietrze. Spojrzał na chłopa zimnymi, prastarymi oczami. Potem odwrócił się i powoli odpłynął w stronę pobliskiego wzgórza. Od tamtej pory miejsce to zaczęto nazywać Górą Żmijów.
A żmije… zniknęły.
Jakby wąż-władca zabrał je ze sobą. Od tej pory we wsi nastały dobre czasy, a ludzie długo opowiadali tę historię — nie o bohaterze, który uratował wieś, lecz o tajemniczym przybyszu, który sam przywołał swoją zgubę.