Pierścień Świętej Kingi
Dawno, dawno temu, gdy jeszcze nad ziemiami małopolskimi unosiły się mgły niepewności, a słowiańskie krainy przeplatały się z węgierskimi i halickimi wpływami, na tronie wawelskim zasiadł młody książę Bolesław, zwany Wstydliwym. Rządził rozsądnie, łagodnie, a lud chwalił go za sprawiedliwość. Jednak równie często powtarzano, że choć jest dobrym władcą, brak mu jednego — partnerki, która razem z nim umocni przyszłość księstwa. Sam Bolesław także czuł, że bez mądrej i szlachetnej żony jego rządy nigdy nie osiągną pełni.
Dlatego postanowił wysłać poselstwo do króla węgierskiego, aby poprosić o rękę jednej z jego córek — młodziutkiej królewny Kingi, znanej w całej okolicy z łagodnego serca i piękna, które porównywano do jasnego księżyca odbijającego się w wodach Dunaju. Poselstwo dotarło na dwór węgierski z należną godnością. Rycerze przekazali królowi list od Bolesława, w którym książę prosił o rękę Kingi oraz przesyłał pierścień zaręczynowy — kunsztowny, złoty, oprawiony w niebieski kamień, tak czysty jak zimowa noc rozświetlona gwiazdami. Król przyjął dar, a kiedy pierścień trafił na dłoń Kingi, cała komnata wypełniła się szeptami zachwytu. Sama królewna uniosła dłonie do światła świec i z delikatnym uśmiechem powiedziała, że jeśli jej los ma związać ją z księciem Bolesławem, to przyjmuje to z wdzięcznością i spokojem serca.
Wieść o jej zgodzie rozniosła się po całym węgierskim dworze. Dworzanie cieszyli się, bo wiedzieli, że Bolesław jest człowiekiem o wielkiej uczciwości. Ojciec Kingi, choć przywiązany do córki, wiedział, że tak wielka panna musi kiedyś odejść. Pragnął jednak dać jej posag godny przyszłej księżnej Polski — posag, który umocni jej pozycję i wzbogaci ziemie przyszłych poddanych. Zaczął więc szykować złoto, kamienie szlachetne, drogocenne materiały i haftowane tkaniny. Ale gdy pokazał to córce, Kinga spojrzała na kosztowności inaczej niż większość książęcych panien. Nie myślała o bogactwach, które mogłyby dekorować komnaty, ani o ozdobach, które mogłyby podkreślać jej status. Myślała o ludziach — zwykłych, prostych, którzy żyją z ziemi, handlu, pracy i rzemiosła.
Powiedziała wtedy spokojnym, lecz stanowczym głosem, że złoto i klejnoty nie są tym, czego potrzebują poddani jej przyszłego męża. O Polsce słyszała wiele — że ziemia tam żyzna, lasy ogromne, ryb w rzekach dostatek, lecz jednego brakuje bardziej niż wszelkich błyskotek: soli. Białego skarbu, dzięki któremu można przechować mięso, leczyć choroby, wzmacniać siły i wprowadzać porządek do życia codziennego. Sól była w tamtych czasach cenniejsza od złota, bo od niej zależała nie tylko wygoda, ale przetrwanie.
Ojciec Kingi był zdumiony. Oczekiwał, że córka poprosi o stroje, szkatuły, może osobistą straż, klejnoty dziedziczne rodu Arpadów. A ona poprosiła o coś, co nie miało błysku, ale miało wagę — wagę życia. Długo rozmyślał nad jej prośbą. Spacerował po zamkowych krużgankach, zaglądał do komnat skrybów, konsultował się z doradcami, lecz żaden z nich nie potrafił wymyślić, jak ofiarować córce posag w postaci soli tak, aby trafiła ona do ziem polskich.
Kinga jednak czekała cierpliwie. Nie nalegała, nie naciskała, tylko powtarzała, że jej przyszli poddani, lud księcia Bolesława, potrzebuje właśnie tego. Ojciec, widząc, że córka jest pewna swego, postanowił zabrać ją w miejsce, z którego Węgry słynęły na całe krainy — do kopalni soli w Maramureszu. Tam, w głębokich komorach wydrążonych przez pokolenia pracowitych górników, spoczywały ogromne złoża białego skarbu, który dla mieszkańców tych ziem był codziennym błogosławieństwem.
Gdy stanęli przy wejściu do kopalni, górnicy powitali ich z szacunkiem, a król zwrócił się do Kingi słowami: „Oto sól, o którą prosisz. Lecz jak chcesz ją zabrać do Polski? Nawet sto wozów nie uniesie tyle, ile jest w tej ziemi”. Kinga zamyśliła się głęboko. Czuła ciężar tej chwili — nie materialny, ale duchowy, symboliczny. Jeśli naprawdę miała zostać władczynią Polski, jej posag musiał być nie tylko darem, ale znakiem jedności i błogosławieństwa. Podniosła wzrok ku niebu, a potem spojrzała na swój pierścień zaręczynowy, błyszczący na smukłym palcu. Ten pierścień był symbolem jej związku z Polską, z Bolesławem, z przyszłością. Poczuła, że odpowiedź jest właśnie w nim.
Nie wahała się ani chwili dłużej. Zdjęła pierścień, a dworzanie szeroko otworzyli oczy, nie rozumiejąc jej gestu. Wszak był to dar księcia Bolesława, znak jego miłości i zobowiązania. Ale Kinga znała sens większy niż sama biżuteria. Zbliżyła się do głębokiego szybu kopalni i wrzuciła pierścień w mrok. Echo odbiło się od skalnych ścian, a gdy brzmienie ucichło, powietrze zdawało się złagodnieć, jakby ziemia usłyszała modlitwę królewny.
Dworzanie patrzyli zdumieni, a ojciec Kingi milczał — nie w gniewie, lecz w podziwie. Zrozumiał, że córka posiada dar głębszego rozumienia świata, że potrafi widzieć nie tylko to, co przed oczyma, ale i to, co zapisane w przeznaczeniu. Kinga prosiła Boga o znak, a wrzucenie pierścienia było jak otwarcie bramy, przez którą sól miała powędrować tam, gdzie jej potrzebowano najbardziej.
Wkrótce po tym wydarzeniu Kinga wyruszyła do Polski. Jej orszak był okazały, lecz pełen skromności. Niosła ze sobą nie bogactwa, ale błogosławieństwo swojej ziemi oraz dar, którego nikt jeszcze nie rozumiał. Podróż trwała wiele dni. Po drodze Kinga patrzyła na zmieniające się krajobrazy: węgierskie równiny, karpackie przełęcze, ciemne bory, a potem łagodniejsze pagórki Małopolski. Im bliżej była Wawelu, tym bardziej czuła, że jej serce prowadzi ją właściwą ścieżką.
Gdy orszak królewny dotarł do Krakowa, mieszkańcy powitali ją śpiewami, muzyką i uśmiechami. Lud kochał Bolesława, lecz kiedy zobaczyli Kingę — tak łagodną i serdeczną — pokochali także ją. Ślub odbył się z wielkim przepychem, jak na książęcy dwór przystało, lecz sama Kinga nie zwracała uwagi na wystawność. Jej serce było pełne troski o ludzi i pragnienia, by dar jej posagu przyniósł Polsce dobrobyt. Dlatego już po kilku dniach poprosiła męża, by pokazał jej ziemie, którymi miała rządzić.
Bolesław zgodził się z radością. Wyruszyli więc w podróż przez doliny, lasy i pola. Posuwali się powoli, a Kinga przyglądała się wszystkiemu w milczeniu, jakby czegoś szukała. Jej oczy były czujne, spojrzenie skupione. Bolesław zauważył to, lecz nie pytał — ufał jej sercu.
W pewnym momencie Kinga nakazała orszakowi się zatrzymać. Wskazała miejsce, gdzie ziemia wyglądała zwyczajnie — była to polana, częściowo pokryta kamieniami, częściowo trawą. „Tu kopcie” — powiedziała pachołkom. Ci spojrzeli po sobie z niedowierzaniem, ale nie śmieli kwestionować rozkazu księżnej. Zaczęli więc kopać. Kilka pierwszych uderzeń łopatami ujawniło twardą skałę. Stwierdzili więc, że dalej nie ma sensu, ale Kinga nalegała. „Odłupcie kawałek” — powiedziała stanowczo.
Pachołkowie wykonali polecenie. Kiedy jeden z nich podniósł spory fragment białej skały, Kinga spojrzała na niego z wiedzą, którą niosło jej serce od czasu, gdy wrzuciła pierścień do kopalni w Maramureszu. „Rozłupcie ją” — poleciła. Gdy młot uderzył, skała pękła, a na ziemię upadł drobny, błyszczący przedmiot. Wszyscy wstrzymali oddech.
Był to pierścień Kingi — jej własny, ten sam, który rzuciła w głąb węgierskiej kopalni.
Dworzanie padli na kolana. Bolesław spojrzał na żonę z narastającym zachwytem i zdumieniem. Zrozumieli, że Kinga sprowadziła do Polski nie symbol, nie obietnicę, ale prawdziwą sól — życiodajny skarb, który miał odmienić przyszłość jej nowego kraju. To był jej posag. Nie złoto. Nie klejnoty. Sól — bogactwo dla wszystkich, dar dla pokoleń.
W miejscu tym powstała później kopalnia soli w Wieliczce, która przez wieki słynęła jako jedna z najcenniejszych w Europie. A lud polski nigdy nie zapomniał, że to dzięki mądrości i pokorze Kingi zyskał ten skarb. Księżna zaś rządziła długo, mądrze i sprawiedliwie. Nie pragnęła chwały, lecz służby. Nie budowała bogactwa osobistego, lecz dobrobyt królestwa. Jej imię zapisało się w sercach poddanych, a legenda o Kindze — księżniczce, której pierścień sprowadził do Polski sól — stała się jednym z najpiękniejszych opowieści o miłości, wierze, odwadze i prawdziwej hojności.