Skip to main content

Legenda o Sydonii

Legenda o Sydonii

Był piękny, słoneczny dzień w Strzmielach niedaleko Łobza. Ale Sydonia Borkówna nie zwracała uwagi na błękit nieba, złote słońce i ciepły, delikatny wiaterek. Młoda kobieta była bowiem zrozpaczona, bo w dniu pogrzebu ojca starszy brat Ulrich oznajmił jej, że ma się wynieść na zawsze z rodzinnego zamku w Strzmielach.

- Nie ma tu już dla ciebie miejsca! – usłyszała Borkówna.
Sydonia uszanowała wolę brata, choć bardzo cierpiała, bo kochała swoje rodzinne miasteczko i zamek Borków, zwany „wilczym gniazdem” - od herbu rodu z dwoma wilkami stojącymi jeden nad drugim. Odkąd zmarła matka Sydonii – Anna, a ojciec Otto poważnie zachorował, Ulrich ciągle tylko myślał o przejęciu rodzinnego majątku. Chciał oddać siostrę do klasztoru, ale książę Filip I, zaprzyjaźniony z rodzicami rodzeństwa, zaproponował opiekę nad dziewczyną w swoim zamku w Wołogoszczy.

Sydonię przyjęto tam bardzo miło. Przygotowano jej piękną komnatę z oknem wychodzącym na ogród zamkowy. Dziewczyna była bardzo szczęśliwa z widoku za szybą, ponieważ przypominał jej czasy dzieciństwa. Wtedy z synem Filipa I, Ernestem Ludwikiem, bawiła się pomiędzy grządkami ogrodowymi. Jeździli tu też na kucykach sprowadzonych przez księcia prosto z Krakowa. Potem bardzo długo nie widziała się ze swoim przyjacielem z dawnych lat, on wyjechał na studia – najpierw do Wittenbergi i Paryża, a następnie do Gryfii, najlepszego uniwersytetu na Pomorzu Zachodnim. Sydonia bardzo ucieszyła się, gdy książę Filip oznajmił wszystkim przy śniadaniu, że jego syn właśnie zakończył naukę i jeszcze tego samego dnia przyjedzie do Wołogoszczy.

⁃ Ciekawe, czy nadal ma takie same rude loczki, jak wtedy, gdy był małym chłopcem... - zastanawiała się Borkówna. - Miał też takie słodkie dołeczki w policzkach.

Kiedy nastał zmierzch, przed zamek zajechał powóz. Wysiadł z niego młody książę Ernest Ludwik. Jak się okazało, jego rude niegdyś włosy, zamieniły się w kasztanowe pukle. Zmężniał też, wyprzystojniał, ale dołeczki pozostały. Podczas uroczystej kolacji, jaką wydano w tym dniu, serce Sydonii mocniej zabiło na widok Ernesta. On również nie pozostał obojętny na niezwykłą urodę dziewczyny, nie mógł wprost oderwać od niej wzroku przy stole. Od tej chwili Borkówna i książęcy syn stali się nierozłączni, godzinami czytali wspólnie książki w bibliotece, grali razem na klawesynie, spacerowali po ogrodzie i jeździli konno po okolicy. Podczas jednej z takich przejażdżek zatrzymali się, by z daleka obejrzeć rodzinny pałac Sydonii w Strzmielach. Właśnie wtedy Ernest Ludwik uklęknął na jedno kolano przed dziewczyną i powiedział:
Sydonio, kocham cię! Czy zechcesz zostać moją żoną? - zapytał młody książę.
⁃ Nie spodziewałam się, ale zgadzam się, bo też cię kocham – odpowiedziała.
⁃ Niech to będzie symbol naszej miłości – rzekł Ernest wkładając na palec swojej ukochanej pierścionek zaręczynowy z rubinem.
⁃ Jest piękny! - Borkówna była zachwycona.

Po powrocie do Wołogoszczy szczęśliwa para opowiedziała Filipowi I o zaręczynach i swojej miłości. Niestety, książę nie był tym zachwycony i poprosił syna o rozmowę na osobności.
⁃ Synu, Sydonia jest miła, ładna i wykształcona, ale to nie jest dobra partia dla ciebie – usłyszał Ernest. - Ty jesteś księciem z rodu Gryfitów, kiedyś obejmiesz po mnie ziemię wołogoską, a może i całe Pomorze. Ona jest z kolei ubogą szlachcianką bez posagu. Ostrzegam, że jeżeli ożenisz się z nią, wbrew mojej woli, nie otrzymasz ani talara z naszego skarbca. Młody książę zbladł i bez słowa ruszył do komnaty Sydonii. Z mocno bijącym serce nacisnął klamkę i wszedł do środka.
⁃ Ależ jestem szczęśliwa, Erneście – ucieszyła się dziewczyna na widok narzeczonego. - Nie mogę w to wszystko uwierzyć. Chyba musimy zacząć planować ślub. Może odbędzie się w zamkowej kaplicy, jak myślisz?
⁃ Muszę ci coś ważnego powiedzieć. Jednak cię nie kocham. Cofam swoją propozycję małżeństwa – usłyszała zdziwiona Sydonia. Tego samego dnia postanowiła wyjechać z Wołogoszczy i udać się do klasztoru w Marianowie, gdzie zakonnice prowadziły dom dla biednych szlachcianek, pozbawionych majątków. Kiedy odjeżdżała spod zamku, zdjęła z palca pierścionek zaręczynowy i rzuciła nim w Ernesta, mówiąc:
⁃ Skrzywdziłeś mnie, zraniłeś moje serce. Dlatego mam nadzieję, że wasza dynastia Gryfitów wkrótce wygaśnie, a ty i twoi potomkowie nigdy nie zaznacie szczęścia. Będę się o to modliła.

Po kilku latach Filip I zaczął wierzyć w to, że słowa Sydonii były klątwą rzuconą na jego rodzinę. W niewyjaśnionych i tajemniczych okolicznościach zmarło, w zaledwie kilka miesięcy, trzech spośród książąt pomorskich. Pierwszy prawdopodobnie został otruty, drugi dostał wysokiej gorączki i tego samego dnia zmarł, a trzeci zachorował na trąd. Księciu z Wołogoszczy przyszło zatem do głowy, że piękna Sydonia może być czarownicą. Słyszał już wcześniej o kobietach, które rzucały zaklęcia, gotowały tajemnicze mikstury, wywoływały duchy, potrafiły spowodować choroby u całkiem zdrowych ludzi. O Sydonii też zaczęto plotkować, że w Marianowie udziela porad lekarskich, daje okolicznym mieszkańcom zioła, kiedy chorują i hoduje czarne koty. Książę poprosił zatem sędziego ze Szczecina o przesłuchanie niedoszłej żony swojego syna.

W karcerze ratusza miejskiego, po długich i ciężkich torturach, Sydonia – chcąc wreszcie skrócić swoje męki i cierpienia – przyznała się do rzuceniu klątwy na ród Gryfitów i tego, że jest wiedźmą. Wkrótce została ścięta i spłonęła na stosie ustawionym za murami Szczecina przy Bramie Młyńskiej. Egzekucja odbyła się na oczach ludności miasta. Książę Filip I chciał, by było to ostrzeżenie dla wszystkich czarownic, którzy używają magii. Oznajmił też zgromadzonym gapiom, że taki sam los spotka wkrótce każdą wiedźmę na Pomorzu. Tak się stało, bo w różnych wsiach i miasteczkach ciągle płonęły jakieś stosy. Po kilkudziesięciu latach klątwa rzucona przez Sydonię sprawdziła się całkowicie. Oto w 1637 roku bezpotomnie zmarł ostatni książę z rodu Gryfitów – Bogusław XIV. Teraz mieszkańcy Szczecina twierdzą, że nad Zamkiem Książąt Pomorskich i okolicach dawnej Bramy Młyńskiej, błądzi czasem duch Sydonii Borkówny. Straszy nocnych marków, szepcząc im do ucha: „Erneście!”.

Amelia Krzyżanowska 11 lat, Ogólnokształcąca Szkoła Muzyczna I st. im. prof. Marka Jasińskiego w Szczecinie
Na podstawie: O. Baranowska, Pomorze Zachodnie – moja mała ojczyzna, Szczecin 2001, wydanie I